Chodziłem sam wiele dni. Szukając morderców mojej rodziny. Pewnego dnia przechodziłem przez nieznane mi tereny. Zaciekawiły mnie, a gdy przechodziłem w wzdłuż rzeki poczułem drgania ziemi. Rozglądałem się. Po drugiej stronie biegło rozpędzone stado karibu. Mimo tego coś mnie zainteresowało... Na przodzie stada biegła nieznana mi wadera która próbuje uciec od tysiąc potężnych kopyt zadających śmierć. Bez zastanowienia ruszyłem z pomocą. Na oku miałem zarówno stado, waderę i to co jest przed nami. Zauważyłem niedaleko wysunięty mały pod górek. W ostatniej chwili przeskoczyłem rzekę chwytając waderę w łapy i odpychając ją pod górkę.
-schyl się - krzyknąłem i stanąłem nad nią by nie dostała kopytem. Przez chwile nic nie było widać przez ten kurz. Ale po minucie było po wszystkim. Chmura kurzy zaczęła opadać, podniosłem się i otrzepałem.
-Wszystko dobrze? -spytałem pomagając waderze wstać.
Jakaś wadera?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz