Spojrzałam na prowizoryczny opatrunek wilczycy i pokręcilam głową. Bez słowa przywołałam pnącza, na co Shontaya odskoczyła przerażona.
- Uspokój się! - skarciłam ją. - Trzeba wzmocnić ten opatrunek, bo inaczej spadnie.
Przytrzymałam jej łapę, żeby pnącze mogło ją spokojnie związać. I to się dopiero nazywał solidny opatrunek.
Poszłyśmy dalej i dumna ze swojego dzieła, zaprowadziłam Shontayę do Megi.
- No, ładnie - stwierdziła Megi zarówno na widok opatrunku, jak i rany po zdjęciu tego pierwszego.
- To co, dasz radę to wyleczyć? - spytałam.
- Pewnie, dobrze uciśnięty opatrunek zapobiegł krwotokowi i wyleczy się to w trymiga. To ty opatrzyłaś?
- Tak.
- Cudnie wręcz. Masz zioła, o które prosiłam?
- Nie... - Kompletnie o tym zapomniałam!
- Cofam pochwałę. Wróć się po zioła, bo inaczej nie opatrzę twojej znajomej! Ale szybko!
Zrobiłam w tył zwrot i pobiegłam ile sił w łapach przez las. Zebrałam konkretne rośliny i popędziłam w drogę powrotną.
*Shontaya?*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz